Na liczniku 2.845 km
Plan na dziś był inny (Ivalo-Murmańsk-Kirkenes), ale poranne renifery na kempingu jakby zapowiadały, że jednak coś się będzie działo.

Nauczony doświadczeniem z przekraczania granicy rosyjskiej tydzień wcześniej, postanowiłem wypełnić zawczasu wszystkie bumagi, żeby nie tracić czasu i nerwów.

I w tym momencie odkryłem rzecz przerażającą. Konsulat wystawiając wizy rosyjskie w Warszawie popełnił omyłkę (choć jedna z wersji spiskowych teorii Krzysztofa brzmi nieco inaczej) i wystawił mu wizę jednokrotną, a zatem po przejeździe przez okręg królewiecki tydzień wcześniej nie mógł ponownie wjechać do Rosji. Ja miałem wizę dwukrotną, czyli nadal mogłem pojechać do Murmańska. Po chwili załamiania i zadumy nad sp... urlopem postanowiliśmy się jednak nie poddawać i udaliśmy się w kierunku przejścia granicznego fińsko-rosyjskiego w Raja-Jooseppi.

(za te zdjęcia przejść granicznych chyba powinni mnie posadzić)
Tam wyjaśniliśmy całą sprawę, po czym pogranicznicy fińscy (w liczbie 5, z czego tylko jeden mówił jako tako po angielsku, a reszta bardziej udawała), sprawdziwszy nas uprzednio alkomatem (miałem 0,06, czyli poniżej limitu

), najpierw powiedzieli, że po pierwsze, na granicy nie dostaniemy wizy dla Krzysztofa, a po drugie, nawet jak nas przepuszczą żeby się dowiedzieć, to dostaniemy karę za próbę przekroczenia granicy bez wizy. Debatowali jeszcze dobre pół godziny, po czym poradzili nam, żeby udać się do konsulatu rosyjskiego w Kirkenes (Norwegia) i tam wystawią Krzysztofowi wizę, oraz dali telefon do tegoż konsulatu.
W rozmowie telefonicznej miły pracownik konsulatu powiedział, że owszem, mogą wystawić wizę jednokrotną tego samego dnia, ale musimy dojechać przed 11 czasu europejskiego. Była 9:30 (znów zaspaliśmy), więc to zignorowałem, i ruszyliśmy w drogę (bagatela 240 km). Po drodze jeszcze jeden telefon do Polski po zaproszenie - bo nie można poprosić o wizę rosyjską tak na wydrę, trzeba mieć oficjalne zaproszenie od kogoś tam.
Granica fińsko-norweska przeszła prawie niezauważenie.

Niedługo po przejechaniu granicy, krajobraz zmienił się dramatycznie. Fińskie niziny ustąpiły znienacka skałom fiordów; zdjęcie nie oddaje tego zapartego dechu (w końcu).

Pojawiły się też bunkry więc w końcu zrobiło się zajebiście pełną gębą

W Kirkenes w konsulacie otworzył nam łysy człowieczek ze złotymi zębami, choć otworzył to za dużo powiedziane, bo ledwie uchylił drzwi, i powiedział, że teraz mają przerwę obiadową, i trzeba przyjść za pół godziny. Udaliśmy się więc na najdroższą pizzę w życiu, bo pomimo że w obskurnym lokalu, gdzie Norwega nie uświadczysz, to i tak zapłaciliśmy 190 NOK za dwie, czyli ponad 100 zł. I to bez piwa.
Gdy otworzyli konsulat, ważny pan urzędnik w okienku powiedział, że owszem, dostał faksem zaproszenie dla Krzysztofa, ale wizy nie wystawi, bo jest już po godzinach i o tej porze (czyli 14-16) wystawiają tylko zaświadczenia dla małego ruchu granicznego, a wizy 10-12, i że mamy przyjść w poniedziałek. Po kolejnej chwili załamania i dalszych negocjacjach, oraz wewnętrznych konsultacjach "naszego" urzędnika z innym, chyba ważniejszym, doszli jednak do wniosku, że wystawią wizę, ale za dodatkową opłatą za wystawienie poza normalnymi godzinami. Przegięcie totalne, bo wiza to po prostu samoprzylepna kartka wklejana do paszportu, której wypełnienie i przyklejenie zajmuje nie więcej niż 5 minut. No ale rosyjski urzędnik to władza, więc po tym jak się łaskawie zgodził (choć widać było po nim fizyczny ból z tego powodu), kazał nam przyjść za godzinę po złożeniu wszystkich bumag (a złośliwiec wydał nam wniosek wizowy po norwesku; na szczęście w konsulacie był angielski wzór, więc jakoś sobie poradziliśmy) wraz z fotografią. Opłaty za wizę nie przyjął, tylko kazał iść do banku, który pobrał opłatę za wpłatę gotówkową (bo przecież w cywilizowanym kraju nie obraca się gotówką). Cały czas pod górę.
Tu już po dokonaniu opłaty oczekujemy na wyznaczoną przez urzędnika godzinę. Nie można przecież przyjść wcześniej, bo znów strzeli focha i nam nie wyda papierka.

W końcu Krzysztof dostał upragnioną wizę i udaliśmy się w kierunku przejścia granicznego w Storskog.

Norweski policjant, z naturalnym uśmiechem i sympatią, nawet nie wbił nam pieczątek do paszportów (w końcu to Shengen). Za to po stronie rosyjskiej zauważyłem pewne różnice w porównaniu do granicy polsko-rosyjskiej, którą przekraczaliśmy tydzień wcześniej. Po pierwsze, są informacje w innym języku niż rosyjski (na przykład druki deklaracji celnych są po rosyjsku, norwesku i angielsku), po drugie pogranicznicy starają się być uprzejmi i uśmiechnięci, choć widać, że sprawia to im fizyczny ból. Jak widać granica z krajem cywilizowanym to jednak nie to samo, co granica z dawną kolonią.
Tak więc, po pokonaniu kolejnych kilometrów i trudności, znów znaleźliśmy się w Rosji. A tam, niedaleko od granicy, leży miasto o wymownej nazwie Nikiel, które przy pomocy lokalnego zakładu przemysłowego skutecznie zniszczyło całą przyrodę w obrębie kilkunastu kilometrów.

Związek Radziecki jest, tak samo jak w obrębie królewieckim, wiecznie żywy, zarówno w zakresie wszechobecnych pomników bohaterów wojennych (może zatrzymamy się przy jednym z nich jutro w drodze powrotnej), jak i w zakresie symboli, sierpa i młota oraz straszących niedokończonych ruin. CHoć o dziwo, nie widziałem blachy falistej. Czyżby była nieodporna na noc polarną?

Kolejna niespodzianka czekała nas niedaleko granicy. Drogowskaz na Murmańsk wyprowadził nas na luksusową autostradę.

Zatrzymani w przejeżdżającym samochodzie Rosjanie powiedzieli nam, że ta droga doprowadzi nas do Murmańska, ale w tym luksusie przyjdzie nam się pławić jeszcze przez następne 25 km i lepiej zrobimy jak wrócimy do skrzyżowania, na którym jest napisane "Murmańsk", ale pojedziemy w innym kierunku niż wskazuje drogowskaz. Zaiste, dziwny kraj.
Asfalt początkowo był fatalny, pofalowany jak tarka do prania i stwarzający takie opory, że Blondyna z trudem wyciągała 80. Dopiero za Zapolarnym się poprawiło, za to pojawiły się też strome wzniesienia.

Krajobraz bowiem w tej okolicy jest dosyć górzysty, to znaczy jest bardzo dużo pagórków i wzniesień. Projektant tej drogi nie trudził się wyznaczeniem jej wokół tych wzgórz, ale wytyczył od linijki na wprost, dzięki czemu albo jedzie się ostro pod górę (czasem miałem wrażenie, że na trójce nie dam rady), albo na łeb na szyję w dół.
Po ustaniu "efektu Nikiel" poprawiła się też przyroda, choć reniferów nie spotkaliśmy. Much i komarów też jakby mniej, tylko roślinność przetrwała.

A tak wygląda rosyjski parking przy drodze.

W końcu około północy czasu lokalnego (Polska +2 godziny) dotarliśmy do hotelu, którym okazał się pokój na blokowisku. Okolica w sumie całkiem przyjemna.

Zaletą takiego miejsca jest to, że od razu poznaliśmy nowych znajomych (3 młodych Norwegów i Duńczyk) mieszkających po sąsiedzku. Norwegowie akurat byli w trakcie kończenia koncertu wokalno-gitarowego, więc jeszcze na mini show się załapaliśmy.

Za wszystko można zapłacić kartą Visa albo MasterCard, ale Krzysztof cieszący się jak dziecko z wizyty w Murmańsku, i przy kolacji - bezcenne
![[zlosnik]](./images/smilies/zlosnik.gif)

Pokonaliśmy już awarię Blondyny, próbę cierpliwości (Tallinn), próbę wody (kąpiel w jeziorze i ulewny deszcz), rosyjskiego urzędnika, rosyjskie drogi, no i nie daliśmy się reniferom. I jesteśmy prawie na półmetku (licząc kilometry). Może już dosyć tych prób i po prostu przejedziemy drugą połowę normalniej? Codziennie odlewamy bogom miarkę zanim zaczynamy biesiadować wieczorem, więc może ktoś nas usłyszy
![[zlosnik]](./images/smilies/zlosnik.gif)