Kolejny wykład dr Komina na okoliczność rozruszników tym razem
Mamy koniec stycznia i trwa właśnie sesja zimowa, zatem każdy szanujący się student wydziału maszyn szuka sobie zajęcia, że tak powiem zastępczego. Jako że nie zaopatrzyłem się zawczasu w gierkę jaką ambitną na czas sesji, nie mogę przeto zabijać Niemców, czy też w inny sposób wirtualnie czynić dobra z pożytkiem dla całej ludzkości, postanowiłem opublikować kilka uwag na temat krnąbrnego urządzenia elektrycznego, funkcjonującego w mowie ojczystej pod nazwą "rozrusznik". Urządzenie owo, jak wiadomo, odpowiada za doprowadzenie wału korbowego do częstości minimalnej, przy której reaktor jest w stanie podjąć pracę o własnych siłach. Zdać sobie należy w tym miejscu sprawę, że w trakcie rozruchu zachodzi cała kupa zjawisk, które przekornie starają się utrudnić odpalenie motoru, zainstalowanego przemyślnie przez producenta, (bądź jego zastępcę), w pojeździe naszym. Na ten przykład przy niezbyt chyżym pokręcaniu, pierścienie niezbyt ochoczo garną się do uszczelniania i zaobserwować można znaczna ucieczkę ładunku, przekładającą się natychmiast na obniżenie kompresji, dające momentalnie niższe ciśnienie, czyli niższą temperaturę końca sprężania, skutkującą z miejsca cienkim odparowywaniem zassanej (czy też wtryśniętej) wasi, co pociąga za sobą od razu zarzucanie komory ciekłym paliwem (film paliwowy - wysoce niekorzystna sprawa) oraz niezbytnie łączenie się z tlenem całego tego bałaganu. Szczęście całe, że ze wzrostem prędkości kątowej wału, ta straszna ucieczka zostaje niemal powstrzymana, bo inaczej trzeba by wrócić do silnika parowego, względnie kombinować w inną jaką stronę. Jeżeli dołączyć do tego niewątpliwe obciążenie psychiki, związane z koniecznością skorzystania z publicznych środków lokomocji, w przypadku gdy nasz środek nie raczył podjąć z nami kolaboracji, widać od razu jak odpowiedzialne to urządzenie, ów rozrusznik niepozorny i do jakich fatalnych powikłań prowadzi zaniedbanie jego kondycyi.
Owych kilka myśli złoconych tyczyć się będzie kwestii cienkiej masy i radykalnego sposobu jej przywrócenia w warunkach kuchennych. Cienka masa powoduje, że elektromagnes rozrusznikowy, głupawo Bendiksem zwany, zaskakuje, ale zbyt mały prąd płynący przez wirnik rozrusznika, nie jest w stanie wytworzyć momentu wystarczającego do obrócenia wału korbowego, bądź moment jest tak mały, że kręcenie jest zbyt anemiczne do pewnego rozruchu. Podobne objawy mają miejsce również przy zużytych szczotkach rozrusznika, zatem załatwię te dwie sprawy jednocześnie. Chciałbym, korzystając z okazji, powiesić kilka psów na twórcach tego oryginalnego szczotkotrzymacza w rozruszniku do Diesla (z benzynowym nie miałem przyjemności, ale sądzę, że jest taki sam). Wymiana szczotek nie jest pomyślana jak się należy, na drodze prostego podważania, odkręcania, przykręcania i wtykania na miejsce (jak np. w FSO Warszawie), tylko mocowania się w znoju, wylutowywania w pocie, wlutowywania wyczynowego, i takiegoż wtykania z ekwilibrystyką niemal graniczącego.
Dobra, dość teorii, wstępów, dywagacji przyciężkich i osobistych porachunków; aby wymienić szczotki/rozprawić się z masą, potrzebujemy:
- standardowych zabawek zestaw (śrubokręt, klucze płaskie i takie tam),
- imbusa w rozmiarze 10,
- lutownicy wystarczającej mocy, względnie dowolnej mocy, pod warunkiem zapewnienia możliwości dodatkowego dogrzewania (kuchenka gazowa albo co),
- nowych szczotek/plecionki masowej (miedzianej),
- cierpliwości siedemnastu przedszkolanek,
- trzeciej ręki (może być dodatkowa para rąk wraz z resztą ciała).
Zaczynamy od odłączenia klemy akumulatora, gdyż będziemy ściągać zacisk prądowy z rozrusznika, a jego koniec jest w pobliżu kolektora i pomniejszej kupy żelaziwa, na której jedna wielka masa jest, przeto o zwarę łatwo, a jak odłączymy, to może sobie nawet zwierać, bo prądu nie ma, to i samochód się nie spali a akumulator nie uszkodzi. Następnie odkręcamy wszelkie przewody dochodzące do rozrusznika (ten gruby prądowy i ten mały od stacyjki) i już jesteśmy gotowi do odkręcania całego urządzenia od bloku silnika. Czynimy to imbusem 10, zużywając przy tej czynności cierpliwości za dwie przedszkolanki, gdyż jest to wysoce upierdliwa czynność, bo jakiś mózgowiec przewidział tam imbus, zamiast zwykłej śruby, którą płaskim kluczem odkręcić można, ale proszę się tak od razu nie zniechęcać, najlepsze dopiero majaczy gdzieś tam na horyzoncie. Dolną śrubę dobrze jest odkręcać spod samochodu, może to jednak wymagać lekkiego uniesienia budy, ale kół zdejmować nie trzeba, więc powinno pójść względnie sprawnie. Kiedy nasz rozrusznik uzyskał wszystkie stopnie swobody (został wykręcony, jest poza autem), trzeba go trochę oczyścić, żeby dało się go w miarę do łap brać, względnie do kuchni zanieść i nie poczynić tam zaraz strat na sto baniek. Mamy zatem wszystko pięknie oczyszczone, więc bezzwłocznie zabieramy się za ściągnięcie tylnego dekielka, który skrywa pod sobą szczotki w szczotkotrzymaczu. Przeważnie jest on dokręcony nakrętkami, na które wchodzi bez protestów klucz nr 10, ale należy być gotowym na wszystko i mieć w odwodzie klucz 9 i 11, gdyż, jak wiadomo, licho nie śpi, a rozrusznik to jedno z większych skupisk licha. Ściągnięty dekielek odkładamy tak, jakbyśmy chcięli go zaraz z powrotem założyć, pogwizdując sobie, jak gdyby nigdy nic (tak, żeby nie zapeszać), w przeciwnym razie (gdy zapeszymy) naprawa może się strasznie przeciągnąć, czego, rzecz jasna, nie chcemy, no chyba, że akurat ktoś chce poumartwiać się nieco, bo brak mu wrażeń, a nie stać go na taką chytrą linę do skoków z mostu.
Mamy zatem przed sobą trzewia rozrusznika, możemy zatem przystąpić do oględzin. Sprawdzamy najpierw, czy szczotki dobrze współpracują ze sprężynami, gdyż zdarza się, że sprężyna tylko spadnie sobie ze szczotki i nie zapewnia prawidłowego dolegania szczotki do komutatora. Jeżeli mamy wielkiego farta, to nasza przygoda z rozrusznikiem może się zakończyć w tym właśnie miejscu i wcale nie trzeba będzie wkraczać do kuchni. Przypatrujemy się też komutatorowi (takie miedziane blaszki, do których przylutowane są zakończenia uzwojeń), jeżeli jest mocno znurany, nie bardzo będzie chciał współpracować z nowymi szczotkami. Trzeba go będzie wtedy przetoczyć, bądź, jeżeli nie ma wielkiej lipy, przeszlifować wprawną ręką, trzymającą drobny papier ścierny. Zanim to jednak nastąpi, musimy odlutować szczotkotrzymacz tak, by dało się go zdjąć do wymiany szczotek. Trzymają go plusowe końce, gdyż masa powinna być zapewniona przez styk szczotkotrzymacza z dekielkiem i szpilkami. Teraz możemy przystąpić do wymiany szczotek, stare wylutowujemy, nowe wlutowujemy, z tą uwagą, że jeżeli lutownica jest zbyt małej mocy, to może okazać się potrzebna pomoc kogoś, kto będzie to wszystko trzymał nad dodatkowym źródłem ciepła (kuchenką gazową na ten przykład). Szacowana dyssypacja cierpliwości 5 - 7 przedszkolanek. W tym miejscu napomknę nieco o technice lutowania. Lutujemy miękko stal z miedzią, czyli musimy zaopatrzyć się w wodę lutowniczą. Gotowy specyfik kupić można w każdym większym sklepie instalacyjnym [Ciastorama, Praktykant, Koksobud itd.(co by krypciochy nie robić)], nie trzeba wtedy łączyć w kadzi jakiegoś tam kwasu (azotowego?) z kawałkami blachy cynkowej (nie cynkowanej!), acz jak ktoś lubi, to odsyłam do wydawnictwa jakiego o lutowaniu po przepis. Powierzchnie, które mają być łączone, należy najpierw pobielić, czyli zwilżyć lutem (spoiwem). Zaznaczam na wszelki wypadek, że zwilżenie nie polega na przeleceniu mokrą szmatą, tylko na spowodowaniu czepienia się lutu materiału rodzimego, oczywiste zatem jest, że wcześniej należy materiał rodzimy oczyścić papierem ściernym, odtłuścić i wytrawić wspomnianą wodą lutowniczą. Jeżeli pobielone są obie powierzchnie, to trzeba je już tylko zetknąć, przygrzać i dać im ostygnąć. Po przebrnięciu przez tę operację, pozostaje nam już tylko założyć szczotkotrzymacz z nowymi szczotkami na komutator i poskładać wszystko do kupy. Zaznaczam jednak, że i w przypadku tej czynności przyda się pomoc drugiej osoby, gdyż cztery rozpychające się szczotki to nieco za dużo dla dwurękiego tylko człowieka. Zostaje już tylko założyć rozrusznik na samochód i mieć nadzieję, że diagnoza była słuszna, a cała akcja miała sens i odniesie pozytywny skutek.
Poniżej kilka zdjęć z komentarzem z akcji poprawiania masy, jaką przeprowadziłem w swoim aucie. Zwracam uwagę, że pokazane sceny są dość drastyczne, ale naprawdę ostro mnie przycisnęło i zaręczam, że wykorzystałem wcześniej wszystkie sposoby niesiłowego rozstrzygnięcia kwestii. Wszystkim, którzy mają ochotę się pomądrzyć na temat popsucia oryginalnego rozrusznika powiem, że do tematu podchodziłem z 15 razy (raz nawet publicznie - Trzebnica) i dopiero radykalne potraktowanie (fabryka naprawdę nie zostawiła pola manewru, tak głupio to projektując) odniosło pozytywny skutek. Po radykalizacji masy zapomniałem o pchaniu, holowaniu, parkowaniu na górkach itd.
|
Rozrusznik obezwładniony, na prawym boku położony, następnie okadzony a do patroszenia przysposobiony. |
|
Źle zaprojektowany szczotkotrzymacz. Z powodu niepewnego przejścia na masę -przypalenia (przy szpilkach). |
|
Oczyszczone miejsce, gdzie zostanie wlutowany miedziany, radykalny rozwiązywacz kwestii cienkiej masy. |
|
Szczotkotrzymacz ma tak dużą zdolność rozpraszania ciepła, że potrzebna jest lutownica o wielkim pierdolnięciu, albo dogrzewanie (na zdjęciu). |
|
Dobre połączenie mechaniczne gwarantuje dobre połączenie elektryczne, więc kiedy wszystko połączymy, nie od rzeczy będzie potarmosić nieco spoiną |
|
Miejsce akcji, (inaczej pobojowisko). Jak widać pomieszczenie, w którym znajduje się urządzenie do dogrzewania opanowane jest w większości przypadków przez kobiety, więc żeby nie wysłuchiwać protestów, należy zawrzeć pakt jaki, albo czasowo pozbyć się oponentki. |
|
Plecionkę należy przeprowadzić przez wykonaną zawczasu szczeline w deklu (ja wykonałem ja na dole, ale rzecz jasna obowiązuje pełna dowolność). |
|
I już... |